Jak ocenia Roman Pasławski, ekspert rynku biogazowego z klastra Wielkopolski Biogaz, nie tylko niepewność jest wrogiem inwestorów. Jego zdaniem opłacalność wielu istniejących już biogazowni stoi pod znakiem zapytania między innymi z powodu współspalania biomasy przez elektrownie węglowe.

Pasławski mówi, że wszystkie zmiany, które zostały wprowadzone do projektu ustawy o OZE od jego ogłoszenia zimą 2011 roku, były skierowane przeciwko dotychczasowym inwestorom. To z kolei zniechęca dodatkowo nielicznych już potencjalnych inwestorów, którzy jeszcze zastanawiają się nad inwestycją w odnawialne źródła energii, a szczególnie w biogaz.

Niepewność co do ceny, po której biogazownie będą mogły odsprzedawać wytworzoną energię do sieci, sprawia, że planowanie inwestycji jest praktycznie niemożliwe. Nie sposób bowiem przewidzieć terminu zwrotu z inwestycji, zakładając nawet, że powstaje ona nie z myślą o zysku, tylko użytkowaniu dla zutylizowania odpadów rolno-spożywczych. Obecne stawki nie pozwoliłyby natomiast nawet na pokrycie raty kredytu na budowę instalacji biogazowej.

Uzasadnieniem panującej sytuacji i zezwolenia na współspalanie biomasy są unijne wytyczne Unii zobowiązujące nas do wytworzenia odpowiedniej ilości energii ze źródeł odnawialnych. Rząd i duże spółki energetyczne podkreślają, że zakazanie współspalania jest niemożliwe. Ich zdaniem zielone elektrownie nie są w stanie szybko wypełnić powstałej w ten sposób luki i musielibyśmy jako kraj liczyć się z ogromnymi karami ze strony UE.

- Problem w tym, że faktycznie polski rząd prawie nie liczy się z założeniami UE w kontekście ograniczeń emisji dwutlenku węgla - mówi cytowany przez BiogazownieRolnicze.pl Roman Pasławski. - Z jednej strony wiadomo bowiem, że współspalanie nie jest ekologiczne i to tylko kwestia czasu zanim władze unijne podważą zasadność takiego rozwiązania. Z drugiej natomiast trzeba być świadomym, że bloki energetyczne, w których dokonuje się współspalania to instalacje o małej efektywności energetycznej, przeznaczone do zamknięcia w perspektywie najdalej kilkunastu lat.
Należy więc zapytać, co się stanie, gdy spółki energetyczne zrezygnują dobrowolnie ze współspalania, bo pozamykają bloki, w których robią to obecnie - zwraca uwagę ekspert.

Przypatrując się zaistniałej sytuacji nawet mniej bystry obserwator zauważy, że taki stan rzeczy jest wymarzony dla administracji rządowej i dopóki nie zostanie wywarta na niej presja, będzie dążyć do dalszego utrzymania status quo. Chodzi bowiem o to, że pozwalając na współspalanie biomasy elektrowniom węglowym, będących własnością spółek energetycznych, rząd jako administrujący państwowymi pieniędzmi, odzyskuje je z powrotem. Udziały Skarbu Państwa w czterech największych spółkach energetycznych wynoszą od 30 do 84 procent. Pieniądze z dopłat za zielone certyfikaty trafiają więc z powrotem do państwowej kasy.

Obrońcy współspalania argumentują, że przecież jest wolny rynek, bo cenę zielonych certyfikatów ustala się na Towarowej Giełdzie Energii. A zatem skoro cena rynkowa nie pozwala się utrzymać biogazowniom, to znaczy, że nie mają racji bytu.

Jednak zdaniem Romana Pasławskiego trzeba pamiętać, że rynek zielonych certyfikatów jest absolutnie niekonkurencyjny. Gdyby był, wszyscy mieliby na nim równe prawa, a tak nie jest.

- Elektrownie są bowiem w widoczny sposób grupą uprzywilejowaną. Tak naprawdę powinny one kupować świadectwa pochodzenia od biogazowni, elektrowni wiatrowych i wodnych, zamiast samemu je produkować. Przecież oczywistą głupotą jest myśleć, że przez dorzucenie drewna jako paru procent opału dla bloku węglowego przyczynimy się do ochrony środowiska. Elektrownie węglowe w ogóle nie powinny dostawać zielonych certyfikatów - mówi Pasławski.