Farmer: Urodził się Pan i wychował w Babim Dole. Gdzie to jest?
Andrzej Wroński: Na Kartuzach, na trasie z Żukowa do Kościerzyny. Kiedyś to była bardzo mała osada, liczyła ok. 100 mieszkańców. Można powiedzieć, że mieszkaliśmy w samym lesie. Ojciec pracował w Lasach Państwowych, a matka była rencistką. Mieliśmy niewielkie gospodarstwo rolne – mój tata uprawiał ojcowiznę, trochę ziemi dzierżawiliśmy. To było takie małe, klasyczne gospodarstwo: krowa, świnie, kury...
Wychował się Pan w lesie?
Dokładnie. To było i jest moje miejsce na ziemi. Jestem chłop z lasu. Oprócz treningów, które zacząłem w wieku 10 lat, miałem też swoje obowiązki. Zresztą nie tylko ja – także moi trzej bracia. Pomagaliśmy ojcu m.in. w lesie, przy wycince drzew czy przy wywozie drewna. Oczywiście, wtedy nie było harwesterów czy takich maszyn jak teraz. Wszystko trzeba było ręcznie wyciąć, wrzucić na przyczepę, przewieźć, potem to zrzucić. Przy takiej robocie trzeba było mieć troszeczkę krzepy, żeby dawać sobie radę.
Ciężka i niewdzięczna praca?
Dlaczego? Gdy byłem dzieckiem, nie dostawałem od rodziców kieszonkowego. Własne pieniądze trzeba było samemu zarobić. Jako nastolatek zarabiałem, wywożąc drzewo. Sporadycznie razem z braćmi czyściliśmy las. Kiedyś ojciec załatwił nam wakacyjną robotę polegającą na tym, że dostaliśmy jakiś obszar do wykarczowania. Trzeba było powycinać maczetami krzaki z uprawy świerka i za to była zapłata. To było właśnie nasze kieszonkowe.
Musiał Pan być wszechstronny. Z jednej strony praca w lesie, z drugiej praca na roli, z trzeciej trenowanie zapasów, z czwartej nauka w szkole…
No tak, trochę tego było. Już jako ośmioletni chłopak pomagałem rodzinie na polu przy żniwach czy wykopkach. Potem doszła praca w lesie, oczywiście wszystko w miarę możliwości i zależnie od wieku. Cóż, wszystko trzeba było robić. Ojciec po prostu dbał, żeby nam się nie nudziło. Później, gdy zacząłem już trenować zapasy, to każdy z nas miał jakieś codzienne zadanie w domu do wykonania. Jeden musiał posprzątać w obejściu, drugi wyprowadzić krowę na pole, a później ją przyprowadzić, trzeci – napoić i nakarmić zwierzęta.
A czwarty?
Czwartym byłem ja, a ponieważ w tym czasie chodziłem na treningi zapasów, to byłem zwolniony z tych zajęć – czyli moi bracia za mnie zasuwali (śmiech).
Rozumiem, że bracia nie byli szczęśliwi z tego powodu?
Nie byli, ale było nas tylu, że dziennie zajmowało to wszystko każdemu góra po pół godziny. Poza tym nie było wtedy komputerów, telewizji – to, co człowiek miał robić? Kiedy byłem dzieciakiem i nastolatkiem, całe dnie spędzałem na świeżym powietrzu. Takie były czasy, nie to co teraz. Ciągle graliśmy w piłkę – najczęściej byłem Kazimierzem Deyną. Kiedy były wyścigi kolarskie, to wyciągaliśmy ze stodół swoje rozklekotane rowery i jazda. Miałem na plecach szóstkę, bo moim idolem był Ryszard Szurkowski. Trenowaliśmy też boks – jakieś zimowe czapki uszatki wkładaliśmy i praliśmy się po gębach. Tutaj byłem Jerzym Kulejem.
Jest Pan trenerem zapasów. Czy teraz na wsi są chętni do uprawiania tej dyscypliny sportu?
Nie ma rozgraniczenia na wieś czy miasto. Oczywiście, są dzieci, które przychodzą trenować zapasy, ale widzę, że nie mają tyle ambicji i nie potrafią poświecić się w całości. Jak ja byłem chłopakiem, to dla mnie najważniejsze w trenowaniu było, żeby mieć dres z orzełkiem na piersi i z napisem „Polska”. Mówiłem i myślałem sobie: „Boże, jak ja bym chciał mieć taki dres. Wszystko bym zrobił, żeby ten dres był mój”. W tej chwili rodzice idą do sklepu i kupują dziecku reprezentacyjny dres, a dzieciak nie ma o czym marzyć. Smutne to, ale niestety prawdziwe.
Czy to, że wychował się Pan na wsi, ciężko pracował fizycznie, miało duży wpływ na Pana sukcesy sportowe?
Na pewno odegrało znaczną rolę. Praca, którą musiałem wykonywać, spowodowała, że wyćwiczyłem sobie mięśnie rąk i nóg. Walczyłem w kategorii ciężkiej, więc musiałem ważyć ok. 100 kg. Duży też urosłem – mam 1,91 cm wzrostu. A przede wszystkim wiedziałem, że jeżeli sam sobie czegoś nie wywalczę i nie wypracuję, to nie będę tego miał, bo nikt mi niczego nie da za darmo. Wiedziałem, że jeżeli odrobię pracę domową, pójdę na trening, zrobię rzetelnie to, co ojciec każe, i nie będę oszukiwał, to będą efekty. To jest szacunek do pracy.
A zdarzały się sytuacje, że młodemu Andrzejkowi nie chciało się, udawał, a nawet oszukiwał?
Zdarzyła się – raz. Zapamiętałem ją na zawsze. Sprzątałem las. Natyrałem się jak wół, ale wszystko zrobiłem byle jak. Leśniczy sprawdził i mówi: „Zrobiłeś źle. Nie ma zapłaty”. Poskarżyłem się ojcu, ale nic to nie dało. Powiedział, że go to nie obchodzi i skoro źle pracowałem, to mój problem. To była nauczka, z której wyciągnąłem wnioski na całe życie.
Odwiedza Pan jeszcze Babi Dół?
Oczywiście, że tak. Mieszkam na Kaszubach od 10 lat, od kiedy jestem na emeryturze wojskowej. Przeprowadziłem się nieopodal – 7 kilometrów do rodzinnej wsi, gdzie nadal mieszka moja mama. Teraz nie mam swojego pola do uprawy, ale mam działkę, którą muszę raz w tygodniu skosić, trochę poprzycinać krzaczki, zagrabić, zamieść.
PARTNER RUBRYKI
"JEST ROLNIK, JEST ŻYWNOŚĆ"
Komentarze