Urodziłam się w Warszawie, ale moja rodzina od pokoleń była związana z rolnictwem. Pradziadek, rolnik samouk, został przedwojennym ministrem rolnictwa, dziadkowie studiowali na SGGW. Poszłam w ich ślady i na studiach rolniczych na SGGW poznałam swojego męża – Ukraińca z Kijowa. Po kilku latach i urodzeniu pierwszej córki podjęliśmy decyzję o przeprowadzce na wieś.
24 lutego – wojna w Ukrainie!
Zakochałam się w ukraińskiej wsi. Piękne stepy oczarowują swoim ogromem, przyroda wygląda jakby człowiek jeszcze jej nie zauważył, nie zniszczył. Zbudowaliśmy domek w malowniczej okolicy. Cicha, spokojna wieś licząca około 50 mieszkańców stała się naszym domem.

Nasze dwie córki chodziły do ukraińskiej szkoły, hodowaliśmy barany, kozy, króliki. W końcu zdecydowaliśmy się na hodowlę kur. Założyliśmy ogród i posadziliśmy sad. Prowadziłam fundację opiekującą się dziećmi z Ukrainy, mąż pracował na tartaku, uprawiał zboża. Byliśmy szczęśliwi.

W czwartek 24 lutego 2022 r. obudził mnie świst. Nigdy wcześniej nie słyszałam podobnego dźwięku. Wybiegłam na zewnątrz i przed domem zobaczyłam 4 rakiety lecące nad moim dachem. Okazało się, że leciały na lotnisko wojskowe położone 60 km na zachód od mojej wsi. Włączyłam telewizor i dowiedziałam się, że rozpoczęła się wojna, wojna nazywana przez propagandę rosyjską operacją specjalną. Operacją specjalną, gdzie bombardują szkoły, szpitale i domy mieszkalne, gdzie strzelają do wszystkich, w tym kobiet i dzieci. Gdzie strzelają do „humanitarnych korytarzy” i głodni wojskowi „największej armii świata” kradną kury u mieszkańców wsi i plądrują sklepy.

Sąsiad opowiadał, że w czasie II wojny światowej Niemcy nie znaleźli naszej wsi. Miałam kruche poczucie bezpieczeństwa. Z różnych stron dochodziły oddalone dźwięki walk, widać było wieczorem odbłyski wybuchów. Zdawało mi się, że to nie może być prawdą. Słyszałam od babci o wojnie, ale nie wierzyłam, że coś takiego może wydarzyć się w Europie w XXI wieku, chociaż na świecie toczy się wiele konfliktów zbrojnych. Teraz zaczynam się zastanawiać gdzie jest granica, między wojną a konfliktem zbrojnym?
Życie pod przelatującymi rakietami
Moja cicha, spokojna wieś leżąca między Kijowem a Żytomierzem przestała być cicha i spokojna. Codziennie słychać było dalekie bombardowania, nad domem latały wojskowe samoloty. 15-letni kolega mojej córki z klasy oceniał, że ukraińskie. Wolałam mu uwierzyć niż się zastanawiać. Wkrótce wieś się zaludniła. Pojawili się uciekinierzy z Kijowa, gdzie codziennie były alarmy przeciwlotnicze, a schrony nie były przystosowane do takiej ilości osób. Ludzie przyjeżdżali również z Żytomierza, gdzie zwiększyła się ilość ataków rakietowych. Szwagier przywiózł swoją rodzinę w piątek wieczorem, a w nocy ten most po którym jechał przestał istnieć. Każdego dnia były nowe historie, historie walki z czasem, walki o przetrwanie.

Zamiast lekcji ze szkoły zaczęły przychodzić ważne w okresie wojennym komunikaty. Dzieci poinformowano o „motylkach”, które mogą być zrzucane z samolotów. Ostrzegano, żeby ich nie podnosić bo mogą spowodować poważne obrażenia. Szkoła informowała o zagrożeniu atakami cybernetycznymi, co robić gdy znajdziesz się pod gruzami, a także jak zachować się w przypadku ataku rakietowego: trzeba położyć się płasko na ziemi nogami w stronę wybuchu. To były lekcje, do których nie przygotowałam swoich dzieci. Moje córki czytały o tym jak robić koktajle Mołotowa (które na Ukrainie są teraz nazywane smoothie Bandery). Zamiast lekcji były wiadomości, o kolejnych zniszczonych miastach, o kolejnych zabitych. Po zmroku nigdzie nie było widać świateł w oknach. Każdy albo zaklejał, albo zasłaniał wszystkie miejsca przez które mogło się sączyć światło, żeby wróg nie zauważył. Noce ciągnęły się w nieskończoność.
Kto może – do broni
Znajomi chłopcy, młodzi, po 20-30 lat poszli albo na front, albo do obrony terytorialnej. Na wsi zostały kobiety, dzieci i grupka starszych panów, którzy patrolują okolice po 12 godzin, dzień i noc. Kobiety na wsiach lepią pierogi, szykują obiady, chłopcy na froncie muszą coś jeść. Teraz główne powiedzenie to: jak pójść do armii to wszyscy są chorzy, ale jak bronić ojczyznę to wszyscy zdrowi. Każdy myśliwy, każdy kto miał w domu jakąś broń, wyruszył na walkę z niesprawiedliwością. Każdy, kto może, poszedł bronić kraju przed okupantem. Chłopcy wracali z pracy za granicą aby ramię w ramię bronić Ojczyzny. Artyści porzucili pracę i wstąpili do armii, wiedząc że ryzykują życiem.
Moja cicha wieś codziennie rozbrzmiewała echem wybuchów. Miasta, w których robiłam zakupy, jeździłam z dziećmi na weekendy zostały zniszczone. W Żytomierzu zdewastowano szkołę, gdzie córka parę tygodni wcześniej pisała olimpiadę z języka ukraińskiego. W Makarowie pod Kijowem było bombardowanie, ostrzelali nawet autobus, który wywoził ludzi na bezpieczniejsze tereny. W każdym ze zniszczonych miast mam kogoś znajomego, bliskiego, z częścią z nich straciłam kontakt. Nie wiem czy udało im się przetrwać. Gostomel, Browary, Irpień, Bucza... To wszystko przedmieścia Kijowa, przepiękne domy, które przestały istnieć. Tysiące ludzi nie mają jak się wydostać z oblężenia, nie mają co jeść, nie mają wody. Byliśmy kiedyś w Czernigowie, to było jedno z najbardziej malowniczych miast, panował tam zawsze idealny porządek. Gdy zobaczyłam obecne zniszczenia nie mogłam w to uwierzyć. Na terenach Donbasu i Ługańska są miejsca całkowicie zburzone, tam już nie ma ani domów, ani ludzi. Są też miejsca pod ciągłym rosyjskim obstrzałem. Ludzie boją się wychodzić z piwnic i schronów w obawie o własne życie. Siedzą w chłodzie, bez prądu, wody, zapasów.
Ciąg dalszy już jutro