Redakcja Farmera porozmawiała z trzema paniami, które samodzielnie prowadzą gospodarstwa rolne. Zapytaliśmy je o doświadczenia, dobre rady, refleksje i o to, jak przetrwały początki. Do tej samej roli doprowadziły je trzy zupełnie odmienne drogi. Wszystkie przyznają, że mężczyznom w tej roli bywa łatwiej, bo trudno znaleźć w męskiej części rodziny wsparcie w zajęciach domowych. Ale rolnictwo to ich życie i pasja.

Sołtys i owoce  

Pani Stefania Łabno–Staniszewska nie tylko prowadzi własne gospodarstwo i rozwija produkcję owoców, ale jeszcze jest w swojej wsi sołtysem.  Gospodarstwo przejęła przed sześciu laty po swojej mamie, wciąż jednak konsultuje się z nią telefonicznie.

– U nas w rodzinie to kobiety prowadzą gospodarstwa – śmieje się pani Stefania. Jej siostra przejęła gospodarstwo po ojcu, a 9–letnia córka pani Stefanii już mówi, że jest szefową od truskawek. Ona sama również uczyła się prowadzenia gospodarstwa od kobiety, swojej matki. – Pomagałam mamie przy truskawkach, śliwkach, księgowości – mówi.

Pani Stefania rozwija przejęte od matki gospodarstwo w Radłowicach, produkuje śliwki i truskawki. Wszystkie śliwki trafiają za granicę. – Nigdzie nie wywożę truskawek, przyjeżdżają do nas, bardzo to mnie cieszy. Całe zbiory śliwek sprzedajemy natomiast do dwóch klientów w Niemczech. Odwiedzili nas, chcieli zobaczyć sady – opowiada.

Na swoim gospodarstwie przy zbiorach truskawek zatrudnia w sezonie nawet 60 pracowników tymczasowych. Przyjeżdżają głównie zza wschodniej granicy, pani Stefania przyznaje, że bez Ukraińców byłoby trudno. – Bez nich musiałabym chyba zmienić profil gospodarstwa – mówi.

Pani Stefania ma również dwoje kilkuletnich dzieci, syna i córkę. I właśnie w trosce o sprawy domowe widzi największą różnicę w tym, jak wygląda sytuacja kobiet samodzielnie zajmujących się gospodarstwem.  

– Gdy mężczyzna prowadzi gospodarstwo, to jest inaczej – zauważa. – Żony zawsze pomagają, jak nie w papierach, to przy obejściu. A gdy to kobieta prowadzi gospodarstwo, to oprócz tego ma się troszczyć o rodzinę, dom. Trzeba ugotować, uprać, zająć się dziećmi, przypilnować szkoły, usiąść przy odrabianiu lekcji. Wydaje mi się, że mężczyźni mają łatwiej, bo mogą zająć się tylko pracą – mówi pani Stefania

Myślałam, że ten Holender zemdleje

Jak to było, zarządzać gospodarstwem jako kobieta? – zapytaliśmy Dorotę Głowacką, która zarządza firmą Agro–Polen sp. z o.o. i w Chociwelu pod Wrocławiem hoduje krowy oraz produkuje cebulę i ziemniaki.

 – Początki były straszne – roześmiała się pani Dorota. Zaczynała swoją karierę w latach 80’ jako średnia kadra techniczna w PGR. Po zmianie systemu nie wszyscy łatwo przyjmowali, że kobieta nadaje się do tej roli. – Zaakceptować 25 lat temu młodą kobietę jako szefową dużego gospodarstwa, to było dla ludzi bardzo trudne –  przyznaje dziś.

Okazuje się jednak, że kobieta w roli szefowej długo dziwiła i to nie tylko w Polsce. Jeszcze większy problem był na Zachodzie. Pani Dorota, którą z Holandią łączą więzy rodzinne i zawodowe, opowiada o wyjeździe po jałówki do tego kraju. – Miałam wtedy holenderskiego szefa, a za granicą traktowano mnie jako jego sekretarkę. Jakieś 12 lat temu pojechaliśmy do Holandii wybierać jałówki. Mój holenderski wspólnik przyjechał autem na polskich numerach, ja wybrałam się z dzieckiem i z mężem. Rolnik przywitał się z Arienem, wspólnikiem, uniżenie przywitał mojego męża, a na mnie nie zwrócił uwagi. Weszliśmy do obory, ja przekazałam synka mężowi, powiedziałam do Ariena „bierz kartkę i pisz” i pokazywałam na jałówki, tę bierzemy, tej nie.  Myślałam, że ten Holender zemdleje. A Arien go przecież uprzedzał – śmieje się dziś pani Dorota.

Brakiem zaufania obdarzyły ją także banki, gdy chciała wziąć kredyt. Tu jednak zachodnie instytucje wykazały się mniejszymi uprzedzeniami. – Był moment, gdy chciałam wziąć kredyt. I wtedy zgodził się na to bank holenderski, a polskie banki wtedy z założenia nie udzielały kredytów takim, jak ja, czyli byłym pracownikom PGR. Był taki okólnik ministerstwa gospodarki –  stare czasy wspomina bez większego sentymentu.

Zapytana o to, jak zarządza dużym gospodarstwem i licznymi pracownikami, odpowiada: – Starałam się nie zachowywać po babsku, czyli tak, jak tego po mnie oczekiwano. Chciałam, żeby w mojej firmie była normalna, rodzinna atmosfera. Staram się dbać o pracowników, żyć ich sprawami. To zadziałało, pracują u mnie dzieci byłych pracowników. Łączą nawet pracę ze studiami, żeby tu pracować. To dla mnie duże uznanie – przyznaje Dorota Głowacka.

W pracy chętnie sięga po nowe technologie, kiedyś programy do zarządzania oborą musieli przywozić z Holandii, dziś ma już do dyspozycji krajowe wersje. – Zarządzanie bez pomocy komputera byłoby dla mnie trudne, ale jeszcze możliwe, dla mojego syna już nie – zauważa. Gdy w Polsce dopiero zapowiadano RTK i rolnictwo precyzyjne, ona już to miała. – RTK pomaga lepiej zarządzać tym, co mamy, sprzętem, pracą maszyn, czasem. Kiedyś do uprawy 1 hektara ziemniaków potrzebowaliśmy jeden ciągnik, agregat, na pole musiał przyjechać następny ciągnik z sadzarkami. To była gehenna. Od trzech lat gdy mamy RTK, pracują trzy sadzeniaki na raz. Satelita je naprowadza, wszystko jest precyzyjnie wymierzone, mają do dwóch cm odchyłu. Oczywiście, trzeba było najpierw poznać te technologie, ale one zwróciły się już po trzech latach.  To samo w oborze, mamy programy do zarządzania stadem, korzystamy z nowinek, wiemy, że się przydają – opowiada.

Przydałby się jej jeszcze program, który by uczciwie policzył, czy się opłaca kupić jakąś maszynę, kalkulator, który rzetelnie porównuje oferty różnych producentów. – Zawsze mamy jakieś emocje przy zakupie, a kalkulatora one nie oszukają.

Pani Dorota uważa, że Polacy zaskoczyli Unię Europejską tym, jak dobrze wykorzystali fundusze unijne, ale dziś polscy rolnicy nie są traktowani na równi z unijnymi. Polska administracja nie jest bez winy, tak było jej zdaniem przy kwotach mlecznych. – Gdy wyszliśmy na ulicę z protestem, że kwoty mleczne się kończą i będą kary. Ja wyszłam po to, żeby mnie traktowano poważnie, jak pozostałych rolników z Unii. Rolnicy zachodni od razu wiedzieli, że będą mieli te kary rozłożone na trzy lata. Dlaczego my musieliśmy pracować w takiej niepewności? – pyta dziś.  

Po zapiskach męża dochodziliśmy, co trzeba robić

Zupełnie inną historię opowie pani Lidia. To jej mąż rozwijał gospodarstwo, kupował ziemię. Ona z zawodu jest pielęgniarką, zajmowała się domem i wychowywała dzieci. Dziś to ona dba o ponad dwustuhektarowe gospodarstwo, produkujemy pszenicę, rzepak, buraki.

– Skupowaliśmy ziemię od 1999 roku – opowiada pani Lidia. – Ja urodziłam dzieci, jestem z zawodu pielęgniarką, ale skończyłam pracę zawodową po wejściu do Unii Europejskiej. Gospodarstwo było na mnie, ale wszystkim zajmował się mąż.

Wszystko się zmieniło, gdy mąż pani Lidii zachorował na raka. Po dwuletniej chorobie niestety zmarł, a ona została z ponad dwustoma hektarami. – Gdy mój mąż zmarł, wszystko spadło na mnie. Trudno jest wejść z marszu w prowadzenie gospodarstwa, gdy się wcześniej tym nie zajmowano – potrząsa głową.  

Na początku wiedzę czerpali z notatek zmarłego gospodarza. – Mąż zawsze wszystko skrupulatnie zapisywał, co robił w polach, jakie są opryski. Na początku ciężko mi to było wszystko ogarnąć, jak trzeba było skracać pszenicę, wałowanie. Zaczęliśmy czytać, z synem, robić próby glebowe. Najgorszy był ten pierwszy rok. Po zeszytach, zapiskach, dochodziliśmy, co trzeba robić.

Początkowo było bardzo ciężko, nie obyło się bez błędów, których zresztą trudno się ustrzec, gdy człowiek uczy się już w biegu, „na żywym organizmie”. – Za późno daliśmy regulator wzrostu, pogoda też nam nie pomagała – wylicza pani Lidia. Trzeba było wszystko pozgłaszać do urzędów, do urzędu skarbowego, wszystkie własności, grunty, samochody, ciągniki, maszyny.  

Syn: – Gdy już byliśmy w urzędzie, to faktycznie nam urzędnicy podpowiadali. Ale tylko w zakresie swoich zadań. I zawsze trzeba było wiedzieć, dokąd pójść, do którego urzędu, do jakiej agencji, w jakim terminie i z czym. My byliśmy nietypowym gospodarstwem, ponieważ zwykle dzieci dojrzewają z gospodarstwem, więc mają czas by się uczyć, wchodzić w sprawy.

Była jeszcze dzierżawa z ANR, która wygasła rok po śmieci męża. Udało się ją przedłużyć, ale nieoczekiwanie koszt dzierżawy wzrósł trzy razy, mimo tego, że w umowie był zapis, że następny czynsz nie może wzrosnąć ponad 20 proc. – W ANR powiedzieli nam jednak, że ten zapis nie obowiązuje, i tyle – wzrusza ramionami pani Lidia. Odwołanie od tej decyzji prawdopodobnie trafi do sądu.  

Na kłopoty – rodzina

Przedwczesna śmierć męża pociągnęła za sobą niespodziewane kłopoty. – Mieliśmy 260 ha, ale część to była współwłasność z teściową i cóż… ze wspólnych 48 ha zostało nam 14 ha – opowiada pani Lidia. Wspólne gospodarstwo zaczęło się od tego, że jej mąż przejął część ziemi po swoim zmarłym ojcu. Spłacił długi, zobowiązania wobec Agencji Nieruchomości Rolnych, część odkupił od rodzeństwa. – Podpisaliśmy dzierżawę, kupiliśmy ciągnik… i wtedy chyba zaczęło to kłuć w oczy naszą rodzinę.

– Łatwiej by było, gdyby tata to wcześniej uregulował, wszyscy sądzili, że z tego wyjdzie, że wyzdrowieje – dodaje syn pani Lidii. Nieuregulowane sprawy spadkowe doprowadziły rodzinę do sądowego podziału majątku i trudnego do zapomnienia żalu. – W  mojej trudnej sytuacji więcej mi pomogli obcy ludzie niż rodzina męża. Najwięcej zawdzięczam przyjaciołom męża, którzy dzwonili i mówili, co mam robić, kiedy siać, co robić podczas oprysków, jak prowadzić kartę pola – opowiada pani Lidia.

Wsparcie przyszło jeszcze z zupełnie nieoczekiwanych kierunków. – Muszę podkreślić, że w tym trudnym czasie wzorowo zachowali się nasi pracownicy, każdy pracował jak najlepiej i najuczciwiej. Przyjeżdżali i doradzali nam też handlowcy z firm chemicznych, gdy kupowaliśmy środki ochrony roślin, to była cenna pomoc – mówi.

Dziś pani Lidia zaczyna wychodzić na prostą. Dokupiła kolejne hektary ziemi. Zapytana o dobre rady dla osób w jej sytuacji, odpowiada: – Trzeba uważać, by się nie dać oszukać, pieniądze bardzo szybko wychodzą. Trzeba być stanowczym i upewniać się przy podejmowaniu decyzji u większych rolników, bo oni przez te wszystkie problemy już przechodzili.